Dzień 5 października – do Khumjung

Ten dzień, po wypoczynku dnia poprzedniego miał być wyczerpujący. Początkowo, zgodnie z przewodnikiem mieliśmy iść do wioski Phortse ale zaproponowałem wszystkim, żebyśmy zmienili nasz docelowy punkt na wioskę Khumjung. Co tam było? Jedyny w świecie trzystu letni skalp Yeti. Pomyślałem, że będąc w okolicy nie mogłem tego nie zobaczyć. Ale zanim wyruszyliśmy, na pożegnanie zrobiliśmy sobie wspólną fotę z Gospodynią.

No i oczywiście trzeba było zrobić ostatnią fotkę z najszczęśliwszą krową – chyba też sobie taką sprawię.

Na zdjęciu poniżej Kaczor himalajski – hm, jak widać każdy naród ma swojego kaczora.

Ręce do góry – nie, nie to jeszcze nie był koniec, ale każdy przecież mógł trenować tak jakby to już był koniec – he he.

Więcej kup jaka = więcej opału.

Na pożegnanie Pani Gospodyni z Gokyo dała każdemu z nas Marsa na drogę. Chyba musieliśmy się jej spodobać – taki mars to tutaj wydatek a cztery to już kupę kasy. Bardzo fajny gest – Pani Gospodyni była naprawdę fajna.

Przełęcz Mong La, na którą wejście wlekło się niemiłosiernie – uff.

Kozice himalajskie spotkane po drodze.

No i już w Khumjung. Dotarliśmy tam wyjątkowo zmęczeniu i późno bo o godzinie 16.45. Ciekawe, że po kilku dniach ciężar plecaka już nie doskwiera.

Nasza lodga była pusta. Tylko my tam byliśmy ale Gospodyni i tak dla nas zapaliła w piecyku.

Whiski Mount Everest smakował wyśmienicie. Ciekawe, że jak chcieliśmy później kupić je w Kathmandu to nigdzie nie mogliśmy go znaleźć.

Dzień 6 października – do Toktok

Rano około 6:30 poszedłem pozwiedzać wioskę, w zasadzie miasteczko. Poniżej świątynia, gdzie przechowują skalp Yeti, czynny od 8.00 godziny.

Powyżej świątyni znajduje się jaskinia medytacyjna, do której można wejść na trzy lata lub trzy miesiące albo trzy tygodnie.

O 6.00 rano a oni już w polu swoimi prymitywnymi kopaczkami pola przekopują.

Po śniadaniu poszliśmy zobaczyć skalp. Stoi po środku sali zamknięte w szklane pudełko.

Strasznie fajne są kadzidełka, które dziennie rano mieszkańcy wiosek w górach rozpalają przed swoimi domami w nadziei na dobry dzień.

W Khumjung oraz w drodze do Namche Bazar większość rzeczy ufundowana została przez Sir Edmunda Hillarego. Poniżej szkoła ufundowana właśnie przez niego.

Gompa poświęcona Edmundowi Hillaremu.

I znowu jesteśmy w Namche Bazar.

Szaleństwo, kawa i ciasteczko – prawdziwa cywilizacja.

Do punktu noclegowego, do Toktok dotarliśmy o godzinie 15.00. Zatrzymaliśmy się w Family Lodge & Restaurant, gdzie siedzieliśmy razem z gospodarzami w ich pomieszczeniach. Łazienka i ubikacja też była wspólna – to taka norma tutaj.

Dzień 7 października – do Lukli

Ten dzień miał być ostatnim dniem naszej działalności górskiej tej wyprawy. Wyszliśmy rankiem i mijając wspominaliśmy miejsca, które pierwszy raz oglądaliśmy paręnaście dni wcześniej. Do Lukli z Dominikiem dotarliśmy po godzinie 9:00.

Na dziewczyny czekaliśmy jeszcze jakieś 45minut. Wypiliśmy więc kawkę zwycięstwa, zostawiłem plecak i poszedłem na lotnisko z zamiarem zmiany terminu odlotu z 8 na 7 października. Nepal to jest kraj jedyny w swoim rodzaju więc idąc na lotnisko i pytając, gdzie znajduje się biuro posiadanej linii lotniczej całkiem przypadkiem spotkałem brata faceta, który prowadzi naszą linię na lotnisku. Idę więc z nim, wchodzę na lotnisko, nikt mnie oczywiście nie zatrzymuje. Facet mówi, że nie ma problemu i to nawet lepiej polecieć dzisiaj (pogoda jest niezła), bo  jutro to nie wiadomo jaka będzie pogoda i czy samoloty będą latały. Więc nie było się co zastanawiać.

Lotnisko w Lukli jest przedziwne. Na wózku jest mój plecak, w którym przed zapakowaniem mogłem sobie pogrzebać.

Start z Lukli nie był zły, ale lot wręcz przeciwnie. Małym samolotem trzepało na wszystkie strony – niezapominanie 37 minut. Poniżej jesteśmy już na lotnisku w Kathmandu, w autobusie wiozącym nas z samolotu do terminala. Plecaki też nam zaraz wrzucili do tego samego autobusu.

Po wyjściu z lotniska musieliśmy dostać się do dzielnicy Thamel, do naszego hotelu. Problem w tym, że nie mieliśmy pewności czy w hotelu będzie czekał na nas pokój. Tak czy siak i tak musieliśmy tam pojechać, bo przed wylotem w góry pozostawiliśmy w przechowalni trochę naszych rzeczy. W Kathmandu nie ma problemu z taksówkami – są wszędzie. Ceny po targowaniu się z kierowcą zawsze jakoś kończyły się w okolicach 500Rs. Na szczęście w hotelu, w którym spaliśmy poprzednio dostaliśmy pokój i tym razem. Co do ceny za hotel znowu trzeba było pertraktować, gdyż doba hotelowa (dnia 10 października) była trochę nietypowa. Mianowicie chcieliśmy zostać w hotelu możliwe najdłużej, najlepiej do godziny 20.00 – odlot mieliśmy o godzinie 23:05. Oczywiście nie było i z tym problemu. Pierwsze co zrobiliśmy po wejściu do pokoju to kąpiel w wylosowanej kolejności. Później poszliśmy na miasto uczcić pozytywnie zakończoną akcję górską.

Dzień 8 października – Kathmandu

Dzień jak zwykle przywitał nas bezchmurnym niebem. Tego dnia w planie mieliśmy zwiedzanie Świątyni PASHUPATI poświęconej kultowi Sziwy. Jest to najświętsze miejsce dla hindusów w Nepalu. Niestety mimo opłacenia biletu (1000Rs) do samej świątyni wstęp był możliwy tylko dla hindusów. Gdy zapytałem się strażnika z karabinem czy mogę wejść to powiedział mi tylko, że mam odejść. Ciekawy jestem co by się stało gdybym zapytał się go jeszcze raz. Później ktoś powiedział, żebyśmy zdjęli buty, bo tutaj wolno chodzić tylko boso. Patrząc wokoło na niektórych hindusów to nie byłem pewien czy przynajmniej niektórzy nie potrafią czarować – a my wyglądaliśmy tam trochę dziwnie, mieliśmy kilka próśb o zrobienie sobie wspólnych zdjęć.

Nie będę ukrywał, że najbardziej interesowała mnie część przy rzece – Bagmati. Dla hindusów rzeka Bagmati jest świętą rzeką – jest też dopływem Gangesu. Odbywają się tutaj rytualne śluby, poświęcenia, oczyszczenie oraz kremacje zwłok.

W dalszej części znajduje się ciekawy park opanowany przez małpy.

W oddali widać najstarszą gompę buddyjską, która ma ponad 500lat.