Ten dzień, po wypoczynku dnia poprzedniego miał być wyczerpujący. Początkowo, zgodnie z przewodnikiem mieliśmy iść do wioski Phortse ale zaproponowałem wszystkim, żebyśmy zmienili nasz docelowy punkt na wioskę Khumjung. Co tam było? Jedyny w świecie trzystu letni skalp Yeti. Pomyślałem, że będąc w okolicy nie mogłem tego nie zobaczyć. Ale zanim wyruszyliśmy, na pożegnanie zrobiliśmy sobie wspólną fotę z Gospodynią.
No i oczywiście trzeba było zrobić ostatnią fotkę z najszczęśliwszą krową – chyba też sobie taką sprawię.
Na zdjęciu poniżej Kaczor himalajski – hm, jak widać każdy naród ma swojego kaczora.
Ręce do góry – nie, nie to jeszcze nie był koniec, ale każdy przecież mógł trenować tak jakby to już był koniec – he he.
Więcej kup jaka = więcej opału.
Na pożegnanie Pani Gospodyni z Gokyo dała każdemu z nas Marsa na drogę. Chyba musieliśmy się jej spodobać – taki mars to tutaj wydatek a cztery to już kupę kasy. Bardzo fajny gest – Pani Gospodyni była naprawdę fajna.
Przełęcz Mong La, na którą wejście wlekło się niemiłosiernie – uff.
Kozice himalajskie spotkane po drodze.
No i już w Khumjung. Dotarliśmy tam wyjątkowo zmęczeniu i późno bo o godzinie 16.45. Ciekawe, że po kilku dniach ciężar plecaka już nie doskwiera.
Nasza lodga była pusta. Tylko my tam byliśmy ale Gospodyni i tak dla nas zapaliła w piecyku.
Whiski Mount Everest smakował wyśmienicie. Ciekawe, że jak chcieliśmy później kupić je w Kathmandu to nigdzie nie mogliśmy go znaleźć.