Wstęp

Jesteśmy miłośnikami gór odkąd pamiętam. Najpierw były wyjazdy w polskie pasma górskie, później w góry znajdujące się w sąsiadujących krajach. Następnie góry na naszym kontynencie alpy: austriackie, francuskie, włoskie, słoweńskie  wraz z Pirenejami, Sierra Newada i górami Korsyki. Aż w końcu zdecydowaliśmy się zorganizować i wyruszyć w Himalaje, które zawsze chcieliśmy zobaczyć.

Wyjazd ten, inny jak wszystkie odbyte do tej pory wiązał się z dodatkowym „stresem” spowodowanym zderzeniem z odmienną kulturą nepalskiej społeczności oraz znaczną odległością (7500km) od Polski. Wiadomo było od początku, że nie jesteśmy zainteresowani uczestnictwem w komercyjnym wyjeździe (zawsze organizujemy wszystkie wyjazdy na własną rękę) – lubię być głową -a nie kończyną. Ostatecznie pomysł na wyjazd skonkretyzował się w marcu 2018 roku, wtedy to właśnie kupiliśmy bilety lotnicze do Kathmandu. Wylot z Krakowa 18 września i powrót do Krakowa 11 października. Rozpoczęliśmy śledzenie publikacji w internecie na temat trekkingów w Himalajach. Kupiłem dwa przewodniki oraz mapy interesujących nas obszarów. Przeanalizowaliśmy niezliczone listy niezbędnych rzeczy, które powinniśmy zabrać ze sobą (uwaga !!! Nie zabierajcie sprayu na komary – ja tam żadnego komara nie widziałem).

Często, na stronach internetowych opisywano konieczność zabrania ze sobą większej ilości zdjęć oraz kserokopii paszportu i zdjęć – okazało się zbędne. Z informacji ważnych (przed wyjazdem), warto wcześniej wypełnić formularz wizowy (wizy), wydrukować i zabrać ze sobą (wymagany skan zdjęcia).

Co do wyposażenia turystycznego to osoby, które chodzą po górach z większym plecakiem (kilka, kilkanaście dni) będą wiedziały co zabrać, żeby było ciepło i sucho. Śpiwór – my mieliśmy swoje, ale może wystarczyłaby wkładka (albo cieńszy śpiwór) wszędzie w lodżach były na łóżkach pierzyny albo koce (nie prane tylko wietrzone „hehe” po zmianie lokatora). Na pewno warto zabrać panel słoneczny, tabletki do odkażania wody (lub jakiś filtr) i papier toaletowy. Ja miałem plecak 70 litrów i wadze 17,2 kg wraz z aparatem foto (około 4 kg). Co zmieniłbym w swoim ładunku? Zabrałbym mniej ubrań w zamian za drugi obiektyw. Dominik (lekarz wyprawowy) nosił plecak o wadze również około 17 kg (druga lustrzanka) wraz wyposażeniem farmaceutycznym. Ewa (60 litrów) oraz Nicole (50 litrów) nosiły plecaki po około 13,5 kg wagi.

Przed wyjazdem zarezerwowaliśmy sobie hotel w Kathmandu (poprzez booking) na dwie noce, żeby na miejscu móc się zorganizować. Hotel to: Aryatara Kathmandu Hotel na Thamelu, który bardzo polecam. Pokoje są komfortowe, osoby tam pracujące okazały się bardzo pomocne – zwłaszcza Boss.

Dzień 19 i 20 września – Kathmandu

Przylot do Kathmandu około godziny 15:05 19 września i postarzeliśmy się o 3 godziny 45 minut. Po wejściu do hali lotniska widocznych kilka, ciągnących się kolejek. Jedna do wypełnienia formularza inna do opłaty wizy (równowartość 40USD). Inna do rozmowy z urzędnikiem i zdobycie pieczątki. Zdziwiłem się, gdy podczas rozmowy z urzędnikiem znowu rozmowa zeszła na powiązania rodzinne z naszym piłkarzem (nie miałem pojęcia że ktoś w Nepalu interesuje się piłką nożną, a tym bardziej naszymi piłkarzami). Po około 45 minutach walki z formalnościami odebraliśmy bagaże.

Na lotnisku wymieniłem w „kantorze” pierwsze dolary na rupie (1USD  = 114Rs). Wychodząc doznaliśmy szoku jak wszyscy chcieli nam we wszystkim pomóc, wszędzie nas zawieźć i w ogóle cokolwiek zrobić byle tylko wyciągnąć od nas kasę. Przed lotniskiem czekał na nas w tłumie jakiś facet trzymając kartkę z moim imieniem i nazwiskiem (szkoda, że wtedy nie miałem pod ręką aparatu). Po dojściu do samochodu okazało się, że jest to ogromny i wygodny pojazd hehe „suzuki maruti”. My cztery osoby z wielkimi plecakami zajmowaliśmy objętość przeznaczoną dla ośmiu osób. Pan nepalczyk okazał się jednak bardzo zdolny i upchał nas z ładunkiem do auta i tu moje kolejne zdziwienie – kierownica po stronie pasażera.

Z mapy googla wynikało, że do hotelu mamy około 2.5 km, nam dojazd do hotelu zajął około 40 minut. Mimo tego, że bardzo lubię kierować cieszyłem się, że nie muszę prowadzić tutaj samochodu. Ruch jest ogromny, policjanci kierują ruchem na większości skrzyżowań (ale nie wiem jak nad tym panują). Znaki drogowe chyba tutaj nie obowiązują. Po chwili obserwacji okazało się, że kierowcy komunikują się ze sobą za pomocą klaksonu. No i wszędzie Suzuki Maruti wykazujące większe lub mniejsze ślady zużycia. Poza samochodami jeździ tutaj gigantyczna liczba skuterków i innych motorków.

Pierwotnym punktem startowym trasy dojścia do Everest Base Camp była wioska Jiri położona nisko, po to żeby zdobywanie wysokości przebiegało stopniowo. Pracownicy hotelu jednak powiedzieli nam, że o tej porze roku jest tam jeszcze sporo błota i że droga z Luki będzie lepszym rozwiązaniem. Zaproponowali nam również pomoc z zakupie biletów lotnicze do i z Lukli (180USD/jedna strona/osobę). Kolejnym (wyczytanym w przewodnikach i stronach internetowych) problemem był zakup zezwolenia, czyli tzw. TIMS Card – dokumentu potwierdzającego obowiązkowy wpis do bazy osób wyruszających na trekking. Ja „wiedząc lepiej” usilnie szukałem w Kathmandu osoby, która potwierdziłaby konieczność zakupu takiej karty. Oczywiście okazało się, że od tego roku kart już nie ma a pozwolenie kupuje się w Lukli przed wejściem na szlak (2000Rs). W zasadzie nie da się ominąć tego punktu jak ktoś tam przechodzi to zaraz słyszy wołanie a kilka metrów dalej siedzi strażnik kontrolujący dokumenty wraz z paszportem. Podobnie jest z zakupem biletu wstępu do Parku Narodowego Sagarmatha . Też się go kupuje przy wejściu (drugiego dnia trekkingu), a jego cena to 3400Rs.

Dzień 20 września wpłynął na zwiedzaniu stolicy Kathmandu, które potrafi zmęczyć najwytrwalszych nadmiarem pojazdów spalinowych, ludzi i przede wszystkim zanieczyszczeniem powietrza. Ciasne uliczki z niezliczoną ilością sklepików, zakładów krawieckich (wykonujących odzież z dowolną, firmową naszywką) oraz restauracyjek wyglądają egzotycznie. Zwłaszcza z wyrobami mięsnymi wystawionym na zewnętrznych ladach sklepowych w pełnym słońcu (na szczęście nie jem mięsa).

Tego dnia zwiedziliśmy też Durbar Square (wstęp 1000Rs) oraz Swayambhunath (świątynię małp), gdzie zostaliśmy poświęceni przed wyruszeniem w góry.

Przed wyjściem w góry a po poświęceniu

Dzień 21 września – Lukla

Przygoda życia zaczyna się tego dnia. Wylot z Kathmandu do Lukli o 6 rano. Wstajemy o 5 rano i schodzimy z zapakowanymi plecakami do hotelowego holu i rozglądamy się – a tu nic się nie dzieje. Portier, którego widziałem pierwszy raz w życiu (on mnie zresztą też) robił wielkie oczy a ja mu tłumacze, że mamy lot o 6 do Lukli i miał tu na nas czekać samochód. Jakiś czas nic się nie dzieje, czas leci. Później pomyślałem, że powiem mu o wczorajszych ustaleniach z szefem dotyczącym transportu nas na lotnisko. Na szczęście to podziałało kierowca znalazł się w ciągu 2 minut. Było trochę nerwowo tym bardziej, że samolot odleciał 15 minut wcześniej – na szczęście z nami na pokładzie.

   

Po około 37 minutach jedynego w swoim rodzaju lotu malutkim, 17 osobowym, reagującym na najmniejsze zmiany w gęstości powietrza  samolotem wylądowaliśmy na lotnisku w Lukli. Co ciekawe, naczytaliśmy się, że najgorszy jest start i lądowanie na bardzo krótkim pasie startowym w Lukli wynoszącym zaledwie 460m. Jednak, w mojej ocenie gorszy jest sam lot (zwłaszcza w drodze powrotnej, gdzie było nas w samolocie 6 osób).

Ok. Plecaki na barki i w drogę. Ale najpierw w Lukli (2860m.n.p.m) śniadanie i zakup pozwoleń.

Już po godzinie byliśmy po śniadaniu – trochę długo, ale tutaj najczęściej długo czeka się na zamówiony posiłek, może to dobrze – wszystko przygotowuje się na bieżąco. Jak dało się zauważyć w górach (wyżej położonych) bardzo szanuje się wszystkie produkty, które tak trudno się tutaj transportuje.

Ostatnia fotografia i start. Powinienem jeszcze nadmienić, że korzystałem z przewodników: Nepal, Himalaya (Nepal i Himalaje) Lonely Planet oraz  Himalaje Nepalu Przewodnik trekkingowy Janusz Kurczab. Podział na dzienne etapy trochę pozmieniałem gdyż wg polskiego przewodnika szlak pokonujemy szybciej niż wg pierwszego, anglojęzycznego. Mnie nie zależało na szybkości tylko na tym, żeby wszyscy z uśmiechem na ustach doszli do zamierzonych celów i mieli jak najlepsze wspomnienia.

Celem na ten dzień była wioska Phakding (2610m.n.p.m). Niestety nie zdążyliśmy się rozpędzić a już musieliśmy zrzucić plecaki. Droga do wioski zajęła nam 2 godziny i 15 minut wraz ze zdjęciami i odpoczynkami. Po drodze okazało się, że u nas są TIRy a u nich woły, osiołki, a wyżej Jaki transportujące wszystko co się da.

Jeszcze przez most i po lewej nasz pierwszy nocleg w Sunrise Lodge.

Lunch później Diner Hot Tea Big Pot i Spać. Za pokój zapłaciliśmy 200Rs (czyli niecałe 2USD) za cztery osoby. Osoby wiecznie głodne powinny jeść wyłącznie Dal Bhat Veg. czyli ryż, zupa (lub sos) z soczewicy i przepyszne ziemniaczki z innymi warzywami. Tylko to danie zawsze kończy się dokładką wszystkich składowych komponentów. Dal Bhat Veg. w tej Lodgy kosztował 600Rs.

Powyższe danie nie jest z tej Lodgy tylko z Kathmandu ale tak to wygląda. To jest danie od Dominika bo w czwartej miseczce znajdował się kurczak.

Dzień 22 września – do Namche Bazar

Poprzednia noc była deszczowa. Lało solidnie całą noc. Rano wyszło słońce na bezchmurnym niebie. Całe szczęście, bo Etap do Namche Bazar jest trudny. Tego dnia pokonujemy ponad 1000m przewyższenia. We wiosce Monjo (2840m.n.p.m.) trzeba opłacić wstęp do parku narodowego (3400Rs).

Tracimy znowu jakąś godzinę, bo miejscowi przewodnicy oraz tragarze maja większą siłę przebicia. Po zakupie biletów wstępu ponownie jesteśmy kontrolowani przez strażnika. Idąc najpierw w dół, a następnie przechodząc przez kolejny wiszący most docieramy do wioski Jorsale (2830m.n.p.m.). To jest ostatnia wioska przed podejściem do Namche Bazar więc zatrzymujemy się aby zjeść lunch.

Następnie droga przebiega w zasadzie non stop pod górę z przerwami na przeprawy przez wiszące mosty. Czasami ścieżka jest w strumieniu.

Przed Namche napotykamy znowu na posterunek, gdzie Pan strażnik wprowadzał nasze dane do komputera wklepując kolejne znaki jednym palcem – no trochę to trwało.

Ten Pan w czarnej koszulce (na zdjęciu powyżej) był członkiem polskiej, fajnej, sześcioosobowej grupy z Wrocławia (Pozdrawiamy). Chwilę później dotarliśmy do naszego dzisiejszego celu – Namche Bazar (3430m.n.p.m.).

Nasz „Hotel” (i nasze pranie) Green Tara Hotel. Serdecznie polecam. Gospodarz wieczorem serwował dla gości spa na twarz tzn. gorący mały ręcznik nasiąknięty jakimiś olejkami, który kładło się na twarz.

Innym fantastycznym specyfikiem, którym raczyliśmy się tutaj była brendy produkcji żony gospodarza.

Zgodnie z zaleceniami opisanymi w przewodnikach następny dzień (23 września) zostajemy w Namche Bazar – mimo tego, że wszyscy czuliśmy się dobrze robimy dzień aklimatyzacyjny.